Przez lata wielu podejrzewało mnie, że jestem wampirem, czy jakimś innym demonem. Po prostu, gdy tylko załapywałam się na jakieś kolorowe zdjęcie (tak drogie dzieci, kiedyś były też czarno-białe, a żeby zobaczyć, czy wyszły, trzeba było zdjęcia wywołać u pana fotografa), moje oczy płonęły czerwienią. Teraz podobno są aparaty likwidujące owy efekt, ale od jakiegoś czasu się nie fotografuję, więc nie wiem, czy ten demon ze mnie wylazł... W tym sezonie u przynajmniej kilku projektantów na wybiegach pojawiły się modelki z powiekami pomalowanymi na czerwono (lub pomarańczowo - połączyłam te dwa kolory w jeden wpis) i wielu pokręciło głowami. Dotąd, w makijażu, dla czerwieni zarezerwowane były usta bądź paznokcie, na powiekach lądowała reszta tęczy. Oczywiście były na pewno takie agentki, które eksperymentując we wczesnych latach dzieciństwa z makijażem, próbowały się przekonać, jak będą wyglądały z pomadką na powiekach. Jeśli są takie wśród Was, śmiało możecie nazywać się trendsetterkami.
Czerwień na powiekach to nowość, do której najpierw trzeba się przyzwyczaić, jednak od razu pojawiła się w wielu wersjach - jedwabiście matowej, jak i lśniąco oleistej, od delikatnych pasteli po ciemną śliwkę, w cieniu, w płynie i w eye-linerze. Gdybym miała ewentualnie poeksperymentować w tym temacie, zdecydowałabym się chyba na czerwony/pomarańczowy eyeliner (choć nauka obsługi czarnego idzie mi jak po grudzie).
Tak odważny akcent na powiece sprawdzi się najlepiej z ubraniami w
kolorach neutralnych (czernie/szarości). I nie muszę chyba mówić, że gdy
czerwienimy się na powiekach, usta najlepiej pozostawić nagie, nietknięte. A swoją droga, firmy kosmetyczne ostrożnie podeszły do tego wątku - nie widziałam jeszcze w drogeriach czerwonych cieni, o eyelinerach nie wspominam.
Źródło zdjęć: Elle
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz