piątek, 8 lipca 2011

ESSENCE - Colour&Shine

Photobucket

W końcu zebrałam się, zreanimowałam mój aparat i zaczęłam robić zdjęcia. Po próbie z komórką, uznałam, że zasługujecie na coś lepszego. Na razie nie jest jeszcze tak, jak bym chciała, ale idzie ku lepszemu. Dzięki fotografiom będę mogła więcej pisać Wam o kosmetykach, których używam. Dziś cienie ESSENCE Colour&Shine.

Producent pisze: "Z pewnością zaspokoją nawet najbardziej wymagające gusty makijażowe: wypiekane cienie zawierają niezwykle wysoką zawartość pigmentu i perły co sprawia, że twoje oczy lśnią jak gwiazdy! Dzięki trójkolorowej teksturze marmurkowej, jasne odcienie nadają wyjątkowego lśnienia podczas gdy ciemniejsze dodają niesamowitej głębi. Jedwabista, pudrowa tekstura sprawia, że aplikacja jest naprawdę łatwa, a kolory są bardzo ekscytujące! Nakładając na mokro uzyskasz bardziej intensywny efekt. "

Przeglądając urodowe blogi i recenzje już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że chyba powinno się robić osobne recenzje dla poszczególnych odcieni cieni, pomadek czy lakierów do paznokci. No bo skoro w jednej serii obok siebie znaleźć można zarówno przebój (no dobrze, przebój to trochę za dużo powiedziane), jak i bubel. Tak jest właśnie z dwoma cieniami Essence Colour&Shine, które posiadam. 09 Trip to Venus to niewypał, podczas gdy 12 Milky way sprawdza się doskonale, jako... rozświetlacz na kości policzkowe.

W Trip to Venus pierwszoplanową rolę gra drobno zmielony brokat, a pigmentu dano tyle, co nic. Bez bazy, po nałożeniu (na dłoń czy oko) można całość zdmuchnąć. Po cieniu nie zostanie ślad. Z bazą jest nieco lepiej. Na zdjęciu "swatchowym" wygląda nawet nieźle, ale w rzeczywistości efekt jest o wiele gorszy. Cień wygląda po prostu tanio, bazarowo.

Z kolei MilkyWay na zdjęciu wyszedł gorzej niż wygląda w rzeczywistości. Nie jest on tak kredowo biały, raczej daje świetlistą poświatę wpadającą w srebro. Jak już wspomniałam, używam go jako rozświetlacza. Kładę go na podkład zagruntowany sypkim pudrem. Biorę niewielką ilość na opuszek palca i delikatnie rozsmarowuję na kościach policzkowych, w kierunku skroni. Po chwili, pozostaje mi tam smużka poświaty - widocznej, ale nie odznaczającej się. Co więcej, cień ten na mojej twarzy utrzymuje się bardzo długo. Kiedy róż i/lub bronzer pozostaje tylko sennym wspomnieniem, policzki nadal są rozświetlone. Zdarza mi się też kłaść odrobinkę tego cienia w wewnętrznych kącikach oka - tam też robi swoje.


Photobucket


Photobucket


Photobucket


Photobucket

Wspomniany przeze mnie "swatch". Chyba nie muszę podpisywać, który jest który. I jak wspomniałam, Venus wypadł tu lepiej niż w rzeczywistości, a MilkyWay gorzej. Bilans wychodzi na zero:


Photobucket

W sieci widziałam zdjęcia innych kolorów, w tym tych ciemnych, które to niby mają dodawać głębi. Efekt rozczarowuje. Szczególnie, gdy na stronie producenta widzi się takie cudo (wygląda jak fragment zdjęcia ze strony jakiegoś astronomicznego obserwatorium):



Photobucket

A potem w sieci widzi się coś takiego: tu, czy tu

Całość kolekcji na stronie Essence prezentuje się tak:


Ja nie skuszę się na kolejny cień z tej serii. Obietnice producenta mają się nijak do rzeczywistości. Gdyby na rynku nie było fajnych, niedrogich rozświetlaczy, może bym się zdecydowała ponownie na MilkyWay. Jeśli chodzi o efekt metaliczny na oku, dają go cienie Kobo z serii "fashion".

Nie pamiętam dokładnie, ile zapłaciłam za cienie, ale było to coś około 12 zł.

PS: Jeśli macie pytania odnośnie cieni Essence Colour&Shine, komentarze są do Waszej dyspozycji. Minie trochę czasu, zanim stworzę sobie swój własny patent na recenzje;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz